Kolejny rok szkolny, więc kolejna wycieczka do fabryk samochodów. Tym razem padło na Turcję. Czy tam mają fabryki samochodów? Przecież to tak odległy od nas kraj, kojarzony bardziej z
zapóźnieniem gospodarczym, kraj Islamu, zabytków, pasterstwa i rolnictwa. Nic bardziej złudnego. To, co zobaczyliśmy przewróciło dość radykalnie nasze o Turcji wyobrażenie.
Ale zacznijmy od początku.
Autokar biura podróży Korsarz przyjechał na czas, na miejsce i w jak najlepszej kondycji. Oczywiście wcześniej sprawdzony
przez policjantów z bydgoskiej Drogówki. Wyjazdowi w piątek 19 września 2014 roku towarzyszyli rodzice naszych uczniów. Celem był Nowy Sad w Serbii, a następnie Belgrad. Granicę serbską przekraczaliśmy w sobotę około 8.30 rano po całonocnej jeździe. Dla wielu
uczestników wyprawy nowym doświadczeniem życiowym było przekraczanie granicy państwowej z obowiązkowym paszportem w ręku, z odprawą paszportową i celną. Sam widok granicy jest dla nas przecież już dość odległy po wstąpieniu Polski do Unii Europejskiej. Serbia do
Unii nie należy, stąd dodatkowe formalności graniczne.
W Nowym Sadzie, który jest stolicą autonomicznego okręgu Wojwodina byliśmy około 10.40
i po zaparkowaniu autokaru wszyscy udali się na zwiedzanie ogromnej Twierdzy Petrovaradin zwanej "Gibraltarem Dunaju".
Twierdza Petrovaradin znajduje się w obrębie miasta, w dzielnicy Petrovaradin, na prawym brzegu Dunaju.
Pierwsze utwierdzenia i zaczątki twierdzy w tym miejscu związane są z cywilizacją rzymską i bizantyjską. Rzymianie wybudowali tu twierdzę pod nazwą Cusum, którą
następnie przejęło Bizancjum i nazwało Petrikon. Obecny swój wygląd twierdza zawdzięcza Austrii, która, na miejscu wcześniejszych średniowiecznych umocnień, wybudowała twierdzę w celu obrony przed Imperium Tureckim. Petrovaradinska twierdza jest zabytkiem kultury,
na jej terenie znajdują się muzea, galerie oraz kluby muzyczne i kawiarnie. Obiekt zajmuje ponad 100 hektarów powierzchni, a z jego murów rozciąga się wspaniały widok na zakole Dunaju. Przemknęliśmy trasą turystyczną, a na parkingu nabyliśmy okolicznościowe
pamiątki. Niezbyt dobre wrażenie wywarł na uczestnikach wycieczki bałagan i brak koszy na śmieci. Widać co kraj to inne poczucie porządku… Celem naszej podróży w sobotę był Belgrad, gdzie mieliśmy zanocować.
Belgrad przywitał nas przygnębiającym widokiem ran wojennych. Widzieliśmy kilka dużych budynków z ogromnymi wyrwami po ostrzale artyleryjskim. Tych budynków nikt nie remontuje, są tylko zabezpieczone przed wejściem do środka. Rodzi się pytanie, czy Państwa nie
stać na usunięcie zniszczeń, czy mają one przypominać trudny czas rozpadu Jugosławii okupiony wojną i cierpieniem.
Zamieszkaliśmy w hotelu Slavija – kilkunastopiętrowym budynku o przeciętnym standardzie. Za to posiłki tam podawane zaspokoiły apetyt naszych uczniów. W godzinach popołudniowych udaliśmy się wspólnie na zwiedzanie części starego miasta. Pogoda niestety nas nie
rozpieszczała. Było chłodno i deszczowo. Przespacerowaliśmy malowniczą uliczką ze stylowymi restauracjami i kawiarniami – Skadarliją – to miejsce przesiadywania belgradzkiej bohemy, a następnie zobaczyliśmy częściowo twierdzę
Kalemegdan przy ujściu Sawy do Dunaju. Wieczorem obejrzeliśmy również widoczną z naszego hotelu cerkiew św. Sawy, jedną z największych cerkwi
prawosławnych na świecie.
Cerkiew zbudowano w miejscu starej świątyni, która spłonęła w XVI wieku. Odbudowę planowano już pod koniec XIX wieku, jednak projekt ukończono dopiero w 1985 roku. Nadal nie zostały ukończone wnętrza cerkwi, ale mogliśmy podziwiać tę budowlę od wewnątrz. Jest
otwarta do godzin wieczornych. To wspaniała budowla, a jej świetność dopiero nadchodzi.
W niedzielę rano wyjechaliśmy w dalszą drogę, a naszym kierunkiem była Bułgaria. Granicę przekraczaliśmy około godziny 11.30. I znowu paszporty, kontrola, odprawa celna. Wjeżdżaliśmy bowiem z powrotem do Unii Europejskiej. Potem wielogodzinny przejazd do
nadmorskiego Burgas. Zahaczyliśmy o stolicę Bułgarii Sofię, ale objechaliśmy ją obwodnicą miasta. Zwiedzanie nie było w planie wycieczki. Na obwodnicy Sofii zauważyliśmy kontrasty społeczne. Były ładne domy i bloki mieszkalne, ale także dzielnica slumsów, która
może zszokować każdego. W Bułgarii widoczna jest różnica poziomu życia ludności znacznie bardziej niż w Polsce. Do Burgas jechaliśmy przez Plovdiv i Yambol nowo wybudowaną autostradą. Stamtąd wzdłuż Morza Czarnego do
Słonecznego Brzegu.
Hotel Kotva, w
którym nas zakwaterowano miał w nazwie cztery gwiazdki i rzeczywiście taki standard nam zaserwowano. Pokoje z klimatyzacją, pięć basenów na terenie obiektu, zjeżdżalnie wodne, restauracja ze szwedzką płytą, wolna strefa Internetu, kantor wymiany walut. Czego
jeszcze chcieć? Brakowało tylko tłumu gości, ponieważ sezon turystyczny już tam praktycznie dogasał. Poza nami w hotelu nie było zbyt dużo gości. Ponieważ pogoda była dobra, ciepło, słoneczko na niebie, no to wypadało wykąpać się w Morzu Czarnym. Mało zaludniona
plaża powitała nas ciepłą wodą i wyjątkowo daleką płycizną. Było miło i super bezpiecznie, a młodzież mogła się wyhasać. Pozostała część dnia to czas wypoczynku i relaksu z wykorzystaniem atrakcji hotelowych basenów. Następnego dnia w planie mieliśmy zwiedzanie
leżącego nieopodal zabytkowego miasta na półwyspie. To
Nessebar - stare, zabytkowe miasto położone na wybrzeżu Morza Czarnego w prowincji Burgas. Często nazywane jest perłą Morza Czarnego lub Dubrownikiem Bułgarii. Ze względu na swoją wyjątkową wartość
historyczną, miasto zostało w 1983 roku wpisane na Listę Światowego Dziedzictwa Kulturowego UNESCO. Stara, zabytkowa część położona jest na półwyspie, który został połączony ze stałym lądem wąskim pasem lądu, utworzonym przez ludzi. Pierwszymi mieszkańcami
półwyspu byli starożytni Trakowie, którzy zamieszkiwali tam około VIII wieku p.n.e. Z tego okresu odnaleziono pozostałości murów obronnych wraz z bramą, a prace wykopaliskowe prowadzi się do dziś, czego byliśmy świadkami.
Niestety zwiedzanie tego ciekawego miasteczka zostało zakłócone ulewnym deszczem, więc nie wszystko można było zwiedzić. O wyjątkowości miejsca i jego ogromnej wartości historycznej decydują bardzo dobrze zachowane cerkwie, pochodzące z okresu XIII – XIV wieku.
Jednym z najcenniejszych zabytków jest bardzo dobrze zachowana średniowieczna cerkiew Chrystusa Pantokratora. Piękne malowidła ścienne można zobaczyć m.in. w cerkwiach Św. Spassa i Św. Stefana. Na uwagę zasługują również inne obiekty sakralne – cerkiew Św.
Paraskewy, Św. Jana Chrzciciela, Św. Teodora oraz pięknie zachowana zabudowa mieszkalna z okresu bułgarskiego renesansu. Pomimo złej aury obejrzeliśmy szereg tych zabytkowych świątyń, a ponadto urokliwe uliczki pełne kramów, piwiarni, winiarni i restauracji. W
tym miejscu czas się zatrzymał, a na ulicach były tłumy zwiedzających.
Szóstego dnia naszej wyprawy trzeba było wstać bardzo wcześnie. Wyjazd zaplanowano bowiem na godzinę 3.00. Ruszyliśmy na podbój Turcji. Droga wraz z kolejną odprawą celno-paszportową zajęła nam około 8 godzin. Pierwsze wrażenie przy wjeździe do
Stambułu było
bezcenne. To wielkie miasto z licznymi nowoczesnymi dzielnicami mieszkaniowymi i arteriami komunikacyjnymi. Nasz pilot – pan Bartek wyjaśnił nam, że jesteśmy na rogatkach miasta, a do centrum jest jeszcze 30 kilometrów. Przez całą tę odległość widzieliśmy ogromną
nowoczesną zabudowę i wszechobecną nowoczesność. Stambuł to nowoczesna europejsko-azjatycka metropolia o liczbie mieszkańców ocenianą na poziomie 13-20 milionów obywateli. Zakwaterowaliśmy się w hotelu „Istanbul Dedem Hotel” leżącym przy ruchliwej arterii
miejskiej o nazwie niemożliwej do odczytania, nie mówiąc o próbie jej zapamiętania. Ulica miała 12 pasów ruchu – po pięć w każdą stronę, a w środkowej całkowicie wydzielonej i odgrodzonej strefie po dwóch pasach poruszały się z szaloną prędkością autobusy tzw.
metrobusu. Ruch trwa tam przez całą dobę, otwarcie więc okna w pokoju od strony ulicy nie wchodziło w rachubę. Hotel był niewielki na warunki tureckie, a recepcjonista mówił całkiem dobrze po polsku. Nie mieliśmy więc żadnych problemów z porozumiewaniem się. Tego
samego dnia udaliśmy się na zwiedzanie miasta. Zobaczyliśmy pozostałości (dość sporych rozmiarów) murów starożytnego miasta Konstantynopol oraz zwiedziliśmy dwie największe świątynie Islamu – Błękitny Meczet oraz kościół – meczet – muzeum Hagia Sofia. Hagia Sofia
(Kościół Mądrości Bożej) jest dziś muzeum, do którego obowiązują płatne bilety wstępu. Jeśli ktoś ma dużo czasu na zwiedzanie miasta, może wykupić trzydniowy bilet do kilku muzeów za 85 lirów tureckich lub nawet karnet pięciodniowy za 115 lirów tureckich. My nie
mieliśmy tyle czasu…
Hagia Sophia w przeszłości była świątynią chrześcijańską, następnie przekształcono ją w meczet. Budynek uważany jest za najwspanialszy obiekt architektury i budownictwa całego pierwszego
tysiąclecia naszej ery. Będąc świątynią chrześcijańską, nosił nazwę Kościoła Mądrości Bożej (zwany czasem również Wielkim Kościołem). Była to najwyższa rangą świątynia w
Cesarstwie Bizantyjskim,
katedra patriarsza oraz miejsce
modłów i koronacji cesarzy. W ciągu
wieków niedościgniony wzór świątyni doskonałej i niemal symbol Kościoła bizantyjskiego. Została ufundowana przez
Justyniana I Wielkiego, w obecnym
kształcie powstała w okresie od 23 lutego 532 do 27 grudnia
537. Po zdobyciu Konstantynopola przez Turków w 1453 zamieniona na
meczet (wtedy m.in. dobudowano
minarety). Nazwa kościoła znaczy
dosłownie "Boża Mądrość" i
odnosi się do jednego z atrybutów Boga. [Wikipedia]
Wnętrze Hagia Sofia jest piękne. Malowidła ścienne przypominają nam wpływy chrześcijańskie, natomiast zdobienia i ogromnych rozmiarów plafony z napisami tureckimi jednoznacznie podkreślają wpływy Islamu i przeznaczenie świątyni. Dwie religie ścierają się tu w
pokojowy sposób, a turyści podziwiają to ogromne piękno. Świątynię miał przyćmić wybudowany w
XVII wieku
Błękitny Meczet, do którego udaliśmy się w następnej kolejności. Ta muzułmańska świątynia jest normalnie czynnym obiektem, obowiązują więc tam ściśle przestrzegane zasady. Można ją zwiedzać
wyłącznie w przerwach między modlitwami. O czasie modlitwy przypomina wezwanie o nazwie Adhan, które zostało przyjęte przez twórcę i proroka Mahometa ok. roku 624. Adhan wygłaszany jest z minaretu przez muezina, który pięć razy w ciągu dnia wzywa do
modlitwy. Do świątyni mężczyźni mogą wejść bez obuwia, obmywają też stopy w specjalnych studniach. Kobiety muszą mieć nakrycie głowy. Jest specjalna wypożyczalnia chust, a obsługa kolejki dla turystów ściśle kontroluje przestrzeganie zasad.
Błękitny Meczet (właściwie Meczet Sułtana Ahmeda) zbudowany został z polecenia sułtana
Ahmeda I i jest jednym z ostatnich, a zarazem najwspanialszych
przykładów tzw. "klasycznego okresu" sztuki
islamskiej w Turcji. Budowę meczetu rozpoczął w
1609 roku, w towarzystwie urzędników państwowych, sułtan Ahmed I
(wówczas 19-letni), którego ambicją było stworzyć budowlę wspanialszą od stojącej w pobliżu
Hagii Sofii. Meczet wyłożony jest błękitną terakotą, stąd jego nazwa. Wierni modlą się na podłodze przykrytej czerwonym dywanem. To potężny i wspaniały obiekt, który nas turystów pociąga przede
wszystkim swoją architekturą i chęcią poznania obcej kultury, a dla muzułmanów jest jedną z najważniejszych świątyń.
Po zwiedzeniu świątyni udaliśmy się w kierunku ogrodów i pałacu Ibrahima Paszy. Nie wchodziliśmy jednak do wnętrza, wybierając inną turystyczną atrakcję – rejs statkiem po Cieśninie Bosfor rozdzielającą Stambuł na części europejską i azjatycką. Wynajęcie statku
wydaje się proste. Naganiacze, bo takim mianem należy nazwać ludzi zachęcających grupy turystów zapraszają na statek oddalony o kilkaset metrów od miejsca negocjacji, po wstępnym ustaleniu ceny zachęcają do skorzystania z podwózki taksówkami, co oczywiście generuje
koszty i pozwala zarobić kolejne pieniądze innym przewoźnikom. Cena zaoferowana za usługę rejsową jest kosmiczna, trzeba się koniecznie targować. Nasz przewodnik wynegocjował wreszcie godziwe warunki rejsu, dodatkowo z dostawą przekąski mięsno-warzywnej dla
uczestników rejsu. Oczywiście za dodatkową opłatą, bo inaczej się nie da. Na szczęście przekąska była smaczna w stosunku do ceny (5 lirów tureckich czyli około 8 zł.).
Popłynęliśmy w około 1,5 godzinny rejs Bosforem. Dzięki temu zobaczyliśmy Stambuł z zupełnie innej strony. Wzdłuż brzegów można spotkać pałace sułtanów, wille bogatych właścicieli, a także szereg obiektów gospodarki morskiej. Statki wycieczkowe często poruszają
się na granicy ryzyka przecinając w poprzek kurs płynącej innej jednostki.
Zobaczyliśmy także dwa mosty wiszące nad Cieśniną Bosfor:
Pierwszy Most Bosforski drogowy oddano do użytku w 1973 r. Budowany był w latach 1970-1973. Został oddany do użytku
na 50-lecie powstania Republiki Tureckiej. Jego całkowita długość wynosi 1560 m, długość najdłuższego przęsła – 1074 m, szerokość – 33,4 m, wysokość jezdni nad powierzchnią cieśniny – 64 m, wysokość pylonów – 105 m. Robi niezapomniane wrażenie. Będziemy nim
przejeżdżać do fabryk samochodów następnego dnia.
Most Mehmeda Zdobywcy był budowany w latach 1986-1988. Nazwa mostu została nadana na cześć tureckiego sułtana Mehmeda
II Zdobywcy, który w roku 1453 zdobył miasto i włączył je do
imperium osmańskiego i tym samym zakończył istnienie
cesarstwa bizantyńskiego. Most
leży na północ od I Mostu Bosforskiego. Jego długość wynosi 1510 m, a
szerokość 39 m. Pylony mostu są wysokie na 105 m, odległość
pomiędzy nimi wynosi 1090 m. Jezdnia jest oddalona od lustra wody o około 64 m.
Most po oddaniu go do użytku w 1988 roku był szóstym najdłuższym (co do długości przęsła)
mostem wiszącym na świecie
Mosty są ogromne i robią wielkie wrażenie. Należy dodać, że władze tureckie podjęły decyzję o budowie kolejnego mostu nad Cieśniną Bosfor. Trzeci most ma zostać nazwany Mostem Sułtana Selima, który zasłynął między innymi podbojem dużej części dzisiejszego Egiptu.
Pod względem wielkości ma znaleźć się w dziesiątce największych mostów na świecie.
Oj, buduje się w Turcji duże obiekty…
Drugi dzień naszego pobytu w Turcji miał charakter czysto zawodoznawczy. Wcześnie rano wyjechaliśmy z naszego hotelu w kierunku Izmitu, aby zwiedzić fabryki samochodów. Na początku trzeba było przebrnąć przez gigantyczne korki miejskie, 20 km pokonuje się średnio
w trzy godziny!!! Przejechaliśmy Pierwszy Most Bosforski i znaleźliśmy się w Azji. Jechaliśmy autostradą wzdłuż Morza Marmara. Płynęło po nim wiele statków pełnomorskich zarówno w kierunku Morza Czarnego, jak i Morza Śródziemnego.
W Izmicie zostaliśmy przyjęci w fabryce HYUNDAI, która produkuje samochody osobowe i10 oraz i20. Obejrzeliśmy tłocznię, zgrzewalnię nadwozi oraz linię montażu. Ciekawostką było pokazanie nam, choć bardzo krótko, laboratorium pomiarów losowo wybranych nadwozi z
linii produkcyjnej. Egzemplarze te poddawane są bardzo szczegółowym pomiarom dla uniknięcia spadku jakości produkcji. Zostaliśmy oprowadzeni w towarzystwie dwóch pań przewodniczek, a następnie wysłuchaliśmy prelekcji dotyczącej działalności przedsiębiorstwa i
perspektyw rozwojowych. Wszyscy uczestnicy zwiedzający fabrykę otrzymali w prezencie model samochodu Hyundai i20. Bardzo ładny model.
Fabryka wygląda jak jedno wielkie sterylne laboratorium. Przykuwają uwagę super nowoczesne linie technologiczne oraz doskonale rozwinięte zaplecze socjalne dla załogi. Podczas przerwy pracownicy wypoczywają na skwerach wyglądających niczym park. Niestety, jak w
każdej fabryce samochodów fotografowanie było zabronione.
Po zwiedzeniu fabryki Hyundaia i zrobieniu pamiątkowego zdjęcia przed bramą wjazdową, udaliśmy się w dalszą drogę do położonego kilkanaście kilometrów dalej miasta Gölcük. Znajduje się tam fabryka FORD-OTOSAN produkująca samochody dostawcze. To duży zakład
zatrudniający ponad 9000 pracowników. Tym razem zostaliśmy podzieleni na dwie grupy i zwiedzaliśmy kilka działów fabryki. Mieliśmy do dyspozycji specjalny pociąg, którym jeździliśmy po poszczególnych działach produkcyjnych. Pilot z ramienia zakładu prowadził nas
do wybranego działu, a następnie menager działu objaśniał zawiłości procesu produkcji. Po raz pierwszy pokazano nam dział narzędziowy i przygotowania produkcji, gdzie wykonuje się formy (matryca i stempel) do produkcji elementów nadwozi dla działu tłoczni. Fabryka
bowiem produkuje nie tylko elementy nadwozia do swojej produkcji, ale także dla klientów zewnętrznych, oczywiście w ramach koncernu FORD. Pokazano nam także dział tłoczni, zgrzewalni nadwozi i montażu końcowego. Standard zwiedzania. I tu niespodzianka. Zakładowy
pilot na terenie zakładu wykonał nam okolicznościowe zdjęcie grupy i przesłał pocztą elektroniczną do szkoły. Tego jeszcze nigdzie nie doświadczyliśmy. W Gölcük zatrzymaliśmy się także przy kilku barach serwujących regionalne posiłki. Jedliśmy różne bliżej
nieznane potrawy w bardzo różnej cenie. Młodzież wynegocjowała ceny najniższe. Radzą sobie chłopaki w świecie. Chyba głodni nie chodzili.
W godzinach wieczornych dotarliśmy z powrotem do naszego hotelu przejeżdżając tym razem Bosfor mostem Mehmeda Zdobywcy. Wieczorem widok Stambułu zapiera dech w piersiach. Obiadokolację jedliśmy w małej knajpce, oddalonej od hotelu wg recepcjonisty o 3 minuty.
Idzie się do niej co najmniej 15 minut, ale cóż to za różnica. Przecież ona jest tuż tuż.
Następny dzień pobytu był nie lada wyzwaniem. Komunikacją publiczną z przesiadką planowaliśmy dojechać do słynnego tureckiego Bazaru. Byliśmy wyposażeni w mapy komunikacji publicznej, mapę Bazaru, podzieliliśmy się na małe grupy uczniów z opiekunami, aby nikt się
nie zgubił. Szczęśliwie dojechaliśmy do bazaru, a potem wróciliśmy do hotelu tą samą drogą. Ale koncentracja uwagi była maksymalna, bo autobusami i tramwajami jeździ tam bez przerwy tłum ludzi.

Na Tureckim Grand Bazarze, który obszarowo jest potężny jak dawny Bazar Europa na stadionie 10-lecia w Warszawie trzeba się o wszystko targować. Sprzedawca podaje cenę jak dla bogacza i zachwala towar, jakby był on najlepszy na świecie. Kupujący robi wszystko w
odwrotnym kierunku. Kompromis cenowy jest kwestią czasu i determinacji kupującego. Świetna zabawa handlowa i językowa. Trzeba się przecież porozumieć. Sprzedawcy mówią we wszystkich możliwych językach, również po polsku. Młodzież nakupowała masę pamiątek i chyba
wszyscy byli zadowoleni.
Nadszedł czas powrotu. W sobotę rano wsiedliśmy do autokaru i udaliśmy się w drogę powrotną przez Bułgarię i Serbię do Budapesztu – stolicy Węgier. Oczywiście po drodze były odprawy celno-paszportowe zajmujące mnóstwo czasu, bo pogranicznicy się nie spieszą.
W
Budapeszcie nocowaliśmy w hotelu „Budai Sport Hotel”. To centrum sportu i rekreacji. Dookoła mnóstwo lasu i ścieżek do biegania i jazdy na rowerze. Ośrodek lata świetności miał już za sobą, pokoje prezentowały kiepski poziom komfortu, ale wodę mieli ciepłą,
łazienki były i ręczniki też nam podano. Dla podróżników warunki całkiem znośne.
W niedzielę rano objazdowo z okien autokaru oglądaliśmy zabytki Budy, a potem Pesztu. Pamiątkowe zdjęcie na Placu Bohaterów pod pomnikiem Św. Stefana – pierwszego władcy Państwa Węgierskiego zakończyło program zwiedzania tej części Europy. Przyjechaliśmy
szczęśliwie do Bydgoszczy około godziny 22.00. Wycieczkę zorganizowaną z inicjatywy dr inż. Tomasza Kałaczyńskiego, który był kierownikiem naszego wyjazdu,
prowadził pilot pan Bartosz Łowigus - podróżnik, przewodnik, pilot grup indywidualnych, twórca
Akademii Marzeń. Autokar prowadzili jak zwykle bezpiecznie panowie Przemek i Mirek. Całość organizacji przygotowało Biuro Podróży KORSARZ z Poznania. Łącznie przejechaliśmy 5300 km przez Polskę, Czechy, Słowację, Węgry, Serbię, Bułgarię i
Turcję. Będąc w Azji po raz pierwszy wyjechaliśmy szkolną wycieczką Zespołu Szkół Samochodowych poza Europę.
Zdjęcia znajdziecie pod linkami miejsc, które odwiedziliśmy. Film też będzie. |