Hiszpania, Portugalia,
Francja |
||
Biuro Podróży „Korsarz” podstawiło nam autokar SETRA, a my z rozrzewnieniem wspominaliśmy nasze poprzednie wyjazdy SCANIĄ IRIZAR w wersji ROYAL CLASS. W prawdzie autokar był wygodny, ale miejsca na nogi trochę brakowało biorąc pod uwagę dystanse, jakie przyszło nam pokonywać.
Piątek.
23.09.2016 o godzinie 6 rano, po odprawie, sprawdzeniu autokaru przez Policję
(tradycyjnie tak postępujemy), wyruszyliśmy w trasę. Sobota. O godzinie 8.54, po całonocnej jeździe przekroczyliśmy granicę Hiszpanii. Do Lloret de Mar pozostała już niespełna godzina jazdy. Podróż wyczerpująca, ze spaniem nocnym w niewygodnej pozycji nie pozbawiła animuszu naszych uczniów. Hotel Garbi Park okazał się bardzo przyzwoitym miejscem zakwaterowania, z łazienkami, dwoma basenami i wielką restauracją. Po zakwaterowaniu, toalecie i takich tam zabiegach (fryz, strój, okulary słoneczne etc.) ruszyliśmy w miasto na małe zakupy. Po powrocie chwila relaksu i kolejny spacer. Pogoda sprzyjała spacerowaniu, najpierw było zapoznanie z okolicą. Okazało się, że plaża jest, woda jest, warunki doskonałe na małe co nieco. T co, chłopaki? Mała kąpiel? Tak więc był mały kocing – bardziej ręczning bez łomżingu, potem mały kąping w słonej wodzie. Woda w sam raz słona do kiszenia ogórków. Niektórzy byli zaskoczeni zasoleniem próbując przyrównać ją do tej z Bałtyku. Fala była średnia, woda ciepła, piłkę też mieliśmy, więc zabawy i radości było co nie miara. Pierwszy etap wycieczki: plażowanie nad Morzem Balearskim – zrealizowany. Po kąpieli zrobiliśmy jeszcze kilkukilometrowy spacer brzegiem morza w kierunku widocznego w oddali zameczku na skale. Zamek wybudowano w 1929 roku, jest własnością prywatną i mieści się w nim między innymi restauracja. Widoki skał i błękitnie przezroczystej wody – sielanka! – uwieczniliśmy na licznie robionych zdjęciach. W drodze powrotnej widzieliśmy gotycki kościół Św. Romy z 1522 roku wybudowany w stylu katalońskiego gotyku z elementami muzułmańskimi i bizantyjskimi. Potem powrót do hotelu, kolacja w doskonale wyposażonej restauracji hotelowej, gdzie jedliśmy bez ograniczeń (niektórzy tylko frytki!!!), potem wypoczynek w pokojach hotelowych, albo na basenach. Miasto żyje 24/7, czego doświadczyliśmy około 4 nad ranem, kiedy z dyskotek i nocnych lokali wysypali się wczasowicze i głośno manifestując radość rozrywek wędrowali do hoteli. Krótko mówiąc wszechobecna wesołość. Następnego dnia wyruszyliśmy z rana do Madrytu. Autokar zapakowany, wycieczkowicze policzeni. Ruszamy. Pierwsze rondo to pożegnanie z morzem, drugie rondo – nagle krzyk: Zawracaj Panie, zawracaj!!! Kierowca zareagował błyskawicznie i zawróciliśmy, okazało się bowiem, że jeden z uczestników wycieczki zostawił w hotelu swoją ulubioną kurtkę. Dobrze, że 300 metrów od hotelu, a nie w połowie drogi do Madrytu. Niedziela. Droga do Madrytu jest długa i troszkę uciążliwa. Do pokonania 690 kilometrów autostradą zajmuje około 8 godzin. Puste tereny porośnięte nieco krzaczastą roślinnością i wyschniętą od słońca trawą wyglądają niczym sawanna letnią porą. W pewnym momencie, a było to o godzinie 12.52, jakieś 100 kilometrów przed Saragossą otrzymaliśmy informację, że przejeżdżamy przez południk ZERO, oznaczony wielkim łukiem nad autostradą. Oznacza to ni mniej ni więcej, tylko tyle, że jesteśmy w strefie zmiany czasu. Jednak nic się nie zmieniło. Czas zmienił się nam dopiero w Portugalii. Przed Madrytem teren się nieco urozmaicił, powierzchnia się zróżnicowała, pojawiły się skały i spore wzniesienia. Niedaleko Madrytu na przyautostradowym parkingu spotkaliśmy kierowców ciężarówek z Polski, a jedna z nich to auto z bydgoskiego Maktronika. Kierowca wiózł piwo z Włoch do Madrytu. Nie poczęstował, bo był zaplombowany. Szkoda… Tuż przed samym Madrytem zorientowaliśmy się, że jesteśmy bacznie obserwowani. Czyżbyśmy coś przeskrobali? Nie, to tylko hiszpański BYK wystawił rogi na pobliskim wzgórzu. Instalacja ze stali i drewna pokazująca narodową przynależność tego terenu. Podobne BYKI widzieliśmy jeszcze wielokrotnie. Madryt przywitał nas piękną pogodą. Słońce i ciepło o tej porze roku w Polsce niekoniecznie goszczą, natomiast tam jest to normalne. Po zaparkowaniu autokaru na podziemnym parkingu udaliśmy się na piesze zwiedzanie miasta. Madryt to najwyżej położona stolica europejska (leży na wysokości 655 metrów n.p.m), a poza tym jedno z najczęściej odwiedzanych przez turystów hiszpańskich miast. Na początek Pałac Królewski, który powstał w miejscu dawnej mauretańskiej fortecy na zlecenie Filipa V. Zwiedzić tu możemy (w każdą środę za darmo!) wspaniałe pomieszczenia jak chociażby: Salę Halabardników, Salę Kolumnową, Salę Tronową, Salę Bankietową, pokoje króla Karola III, królewską sypialnię. Pomieszczenia robią podobno niesamowite wrażenie. Zwiedzić można również otaczający pałac ogród, Królewską Zbrojownię, Królewską Aptekę a także Królewskie Muzeum Powozów. W każdą pierwszą środę miesiąca pomiędzy godziną 12:00 a 13:00 można podziwiać uroczystą zmianę warty przed Salą Tronową. My niestety oglądaliśmy pałac wyłącznie z zewnątrz, bo nie wszystko da się zobaczyć na objazdowej wycieczce. Tuż obok można podziwiać ukończoną w 1993 roku po 100 letniej budowie Katedrę Almudena. Katedra przywitała nas kilkuminutowym biciem potężnych dzwonów. Na dziedzińcu Katedry polski akcent - stoi tam pomnik papieża św. Jana Pawła II, który poświęcił ją w 1993 roku. Stamtąd udaliśmy się na Plaza de la Villa. To plac, przy którym znajdują się najstarsze zachowane budynki Madrytu m.in. ratusz. Po drodze minęliśmy zabytkową halę targową Mercado de San Miguel. Dookoła pełno kawiarenek pod parasolami, a w nich mnóstwo ludzi spędzających przyjemnie czas. Czyżby to sami turyści, czy może nikomu tu nie spieszy się do pracy? Kolejnym etapem naszej wędrówki był Plaza Mayor, w końcu każdy tu trafi – to serce miasta (niegdyś odbywały się tu walki z bykami), najważniejszy plac w kształcie prostokąta, wybrukowany kostką i otoczony znakomitymi budowlami z arkadami. Na placu dominuje pomnik Filipa III na koniu, a uwagę zwracają zwłaszcza dwie zabytkowe kamienice – Dom Cechu Piekarzy i Dom Cechu Rzeźników. Plaza Mayor tętni życiem, pełna jest turystów, kawiarenek i barów, których stoliki z parasolkami zachęcają do krótkiego odpoczynku. Dalej udaliśmy się do Puerta del Sol – to plac z wieloma hotelami, na którym znajduje się chodnikowa tablica – punkt zero, od którego mierzone są odległości z Madrytu, oznaczone na mapach i w nawigacji GPS. To również miejsce popisów ulicznych artystów, miejsce spotkań młodzieży. Tu za kilka drobnych monet można zrobić sobie zdjęcie z myszką Miki, która chce jednak wyłudzić za tę atrakcję kilka Euro. W centralnym punkcie placu stoi pomnik Karola III – króla Hiszpanii z dynastii Burbonów.
Poniedziałek.
Najważniejszym punktem zwiedzania Madrytu był jednak królewski stadion
piłkarski, który zwiedziliśmy następnego dnia.
Santiago Bernabeu jest
macierzystym stadionem Realu Madryt. Zbudowany w 1947 roku, wielokrotnie
przebudowywany, może dziś pomieścić 90800 widzów wyłącznie na miejscach
siedzących. Jest rzeczywiście ogromny. Cztery rzędy trybun sięgają niemal nieba,
a z najwyższych rzędów rozciąga się fantastyczny widok na murawę. Zwiedzanie
stadionu to przejście przez interaktywne muzeum, pomieszczenia zawodników, salę
konferencyjną, trybuny, aby na końcu dotrzeć do sklepu klubowego. Ceny pamiątek
tak mile nas zaskoczyły, że zakup szalika lub innego gadżetu od przystadionowego
handlarza był wielką atrakcją. No, chyba, że ktoś musi mieć oryginalny
szalik, to bardzo proszę – 22 Ero i firmówka jest Twoja!
Około godziny 20.00
powitała nas
Lizbona. Z daleka widoczny był pomnik Chrystusa.
Cristo Rei to
znajdujący się na przedmieściach Lizbony usytuowany (na przeciwległym brzegu
Tagu) na przeszło 80 metrowym cokole monumentalny 28 metrowy pomnik Chrystusa
Króla. Jego powstanie zostało zainspirowane znajdującym się w brazylijskim Rio
de Janeiro sławnym posągiem Chrystusa Zbawiciela. Fundatorem i pomysłodawcą
monumentu był ówczesny autorytarny premier Portugalii - António de Oliveira
Salazar. Uroczyste odsłonięcie pomnika miało miejsce 17 maja 1959 roku. Pomnik
jest widoczny z wielu miejsc Lizbony, o czym wkrótce się przekonaliśmy. Wjazd do
stolicy Portugalii to pokonanie gigantycznego wiszącego
„Mostu 25 kwietnia” o
długości 2277 m. Jest dwudziestym siódmym co do długości mostem na świecie.
Nazwa mostu upamiętnia Rewolucję Goździków, wojskowego zamachu stanu w
Portugalii w 1974 roku, który przywrócił swobody demokratyczne w tym kraju. Za
mostem rozciąga się przepiękna panorama miasta, które leży na wielu wzgórzach i
widocznych jest mnóstwo wiaduktów i mostów. Dodaje to uroku temu miejscu.
W oczy rzuca się gigantyczny kamienny
akwedukt o wysokości 65 metrów
przecinający Dolinę Alcantara, wybudowany w 1748 roku. Jego konstrukcja
przetrwała nawet trzęsienie ziemi, jakie nawiedziło Lizbonę w 1755 roku. Dziś
dzielnica Amoreiras, gdzie leży akwedukt, zaprasza do spacerów i odpoczynku.
Znajdują się tam małe sklepiki i typowo portugalskie uliczki – panuje tu
ponoć wspaniała atmosfera, z dala od centrum miasta. Najłatwiej dotrzeć w te
okolice np. autobusem nr 12, jadącym przez Campolide do Calçada da Quintinha.
Stąd już blisko do wspaniałego akweduktu. Budowla dostępna codziennie od godz.
10 do 18, tylko w niedziele zamknięta jest dla zwiedzających. My oglądaliśmy ten
obiekt z daleka, ale i tak zrobił niezłe wrażenie. Wtorek. Zwiedzanie rozpoczęliśmy od Placu o nazwie Praca do Marques de Pombal, na którym stoi ogromny pomnik markiza Pombal, który nadzorował odbudowę Lizbony po katastrofalnym trzęsieniu ziemi w 1755 roku. Aleją Avenue da Libertade, na której w oczy rzucają się mozaiki z kamienia na chodnikach, doszliśmy do budynku dworca kolejowego, którego fasada przypomina bardziej pałac w stylu mauretańskim niż budynek użyteczności publicznej. Po drodze minęliśmy budynek teatru. Następnie przeszliśmy na plac o nazwie Praca Dom Pedro IV, gdzie stoi Teatro Nacional D. Maria II – teatr w Lizbonie, którego zabytkowy budynek jest jedną z najbardziej prestiżowych sal Portugalii. Kolejny raz uwagę zwróciła mozaikowo układana powierzchnia całego placu. Po prostu majstersztyk sztuki brukarskiej. Naszą uwagę zwróciły również budynki, w których zagospodarowane są tylko pomieszczenia na parterze, a pozostałe kondygnacje świecą pustkami i czekają wyraźnie na remont. To pozostałości po nieudanej gospodarce mieszkaniowej wyniszczającej właścicieli budynków. Podobno coś w tym temacie się zmienia, ale to daleka droga do poprawy sytuacji. W Polsce też to przerabiamy, a widać to po poodpadanych elewacjach sporej jeszcze liczby kamienic. Z placu Dom Pedro IV udaliśmy się wąskimi, malowniczymi uliczkami w stronę kolejnego ciekawego obiektu: Elevador de Santa Justa – to wysoka na 45metrów konstrukcja wykonana w stylu neogotyckim zbudowana w 1902 roku. Winda Santa Justa w Lizbonie to symbol centrum stolicy Portugalii. Lizbona posiada cztery zabytkowe windy, z których najpopularniejszą jest właśnie winda Santa Justa, mieszcząca się w dzielnicy Baixa. Łączy ona Baixę z leżącą wyżej dzielnicą Chiado. Windy tego typu zbudowano przed laty dla ułatwienia transportu towarów i przemieszczania się mieszkańców stolicy pomiędzy osiedlami znajdującymi się na różnych poziomach wzgórz tworzących miasto. Winda Santa Justa czasami nazywana również jest Elevador do Carmo, gdyż wychodzimy z niej na urokliwy plac Largo do Carmo. Została zaprojektowana przez Raoula Mesnier de Ponsard, który to był uczniem słynnego Gustawa Eiffla – twórcy wieży w Paryżu.
Z rejony usytuowania windy ulicą Rua
Augusta przechodząc przez Arco da Rua Augusta – kamienny łuk triumfalny o
wysokości 30 m., wybudowany po trzęsieniu ziemi w 1755 roku - historyczny budynek
i atrakcję turystyczną miasta, doszliśmy na Plac Handlowy. Plac jest nadal
powszechnie znany jako Terreiro do Paço (Plac Pałacowy), ponieważ
znajdował się tutaj
Pałac Ribeira, dopóki nie został zniszczony przez
wielkie trzęsienie ziemi w 1755 r. Po trzęsieniu ziemi, plac został
całkowicie przebudowany w ramach budowy nowej dzielnicy Baixa, zatwierdzonej
przez potężnego markiza de Pombal, który był ministrem Królestwa Portugalii w
latach 1750-77, w okresie panowania króla Portugalii Józefa I Reformatora. W
centralnym miejscu placu stoi posąg króla José I na
koniu. Takim oto traktem dotarliśmy na nabrzeże rzeki Tag. W oddali
doskonale widoczny był most wiszący oraz wielki posąg Chrystusa, o których
pisałem wcześniej. Pisząc o Lizbonie nie można pominąć jeszcze jednej, jakże
ważnej atrakcji turystycznej tego miasta. To słynna trasa tramwajowa nr 28, po
której jeżdżą zabytkowe wagony koniecznie żółtego koloru. Żółte (przynajmniej
częściowo) wagony są chyba najbardziej
charakterystycznym elementem Lizbony, uwiecznionym w wielu
pamiątkach dostępnych
w licznych sklepach pamiątkarskich. Przejażdżka Tramwajem 28 (Eléctrico 28) to
obowiązkowy punkt programu, gdyż dzięki położeniu Lizbony na wzgórzach oraz
ciasnym uliczkom dostarcza dużej ilości niezapomnianych wrażeń. Często
zatłoczone, są rajem dla kieszonkowców. Aby czerpać maksimum przyjemności z
jazdy tramwajem (mieć miejsce siedzące), najlepiej wsiadać na pierwszych
przystankach trasy. Kilku uczestników naszej wycieczki w ramach indywidualnego
zwiedzania, dostąpiło tej przyjemności. Ja jakoś nie miałem ochoty. Może szkoda… I tak jak można mieć pecha w drewnianym kościele, gdzie jedyna cegła spadnie Ci na głowę, tak my też go mieliśmy. Akurat wtedy, gdy przyjeżdżamy zobaczyć Lizbonę, konserwatorzy zabytków obstawiają to wielkie dzieło szczelnym płaszczem rusztowań! Pech! Komu by tu się poskarżyć? Hm… Trzeba widok tego pomnika znaleźć w internecie. Nie ma rady. Pomnik odkrywców to ponad 50 metrowy monument, kształtem przypominający karawelę, na którą wspięli się, prowadzeni przez księcia Henryka Żeglarza (urodzonego w Porto), bohaterowie (i jedna bohaterka) Portugalii. Konstrukcja ta, początkowo prowizoryczna, została wzniesiona w 1940 z okazji Wielkiej Wystawy Świata Portugalskiego. Więcej informacji o figurach na nim postawionych znajdziecie TUTAJ i tutaj. Wokół pomnika można oglądać kamienne mozaiki przedstawiające m. in. mapę świata i różę wiatrów.
Po obejrzeniu rusztowań
(gustownych) ruszyliśmy w kierunku kolejnego ważnego obiektu, którym był
Klasztor Hieronimitów (port. Mosteiro dos Jerónimos) - wielki
kompleks klasztorny w dzielnicy Belém. Zbudowany w I połowie XVI w., uważany
jest za perłę i kwintesencję stylu manuelińskiego, będącego specyficznym dla
Portugalii połączeniem gotyku i renesansu. W roku 1983 budowla została wpisana
na listę światowego dziedzictwa UNESCO. Kompleks katedralno – klasztorny robi
wielkie wrażenie bogactwem zdobień i monumentalną wielkością. Weszliśmy do
katedry i podziwialiśmy jej wystrój. Warto wspomnieć, że po lewej stronie od
wejścia głównego znajduje się sarkofag z prochami
Vasco da Gama (1468-1523) –
odkrywcy, żeglarza, który jako pierwszy dotarł drogą morską z Europy do Indii.
Przed samą katedrą, w jej ogrodach znajduje się ogromnych rozmiarów piękna,
kamienna fontanna, której chłodny, ożywczy powiew wilgoci pozwolił nam przetrwać
34 stopnie Celsjusza w cieniu. Było gorąco niczym w środku lata w Polsce. Środa. Czas ruszyć w dalszą drogę. W końcu to wycieczka objazdowa. Czterdzieści kilka kilometrów na zachód od Lizbony znajduje się przylądek Cabo da Roca – to najdalej na zachód wysunięty cypel lądu kontynentalnej Europy. Dojeżdżając do tego miejsca przejeżdżaliśmy przez urokliwe, lekko skaliste tereny i niewielką miejscowość Ulgueira. Na przylądku stoi latarnia morska oraz tablica pamiątkowa na obelisku w kształcie krzyża. Na zachód już tylko 4 tysiące kilometrów wielkiej wody. Atlantyk. Dalej jechać się nie da. Cabo da Roca to wysokie na kilkadziesiąt metrów urwisko, wysoki i niebezpieczny klif. Łatwo tu o wypadek, a o przeżyciu upadku nie ma co marzyć. Byliśmy ostrożni. Zrobiliśmy kilka(dziesiąt) pamiątkowych zdjęć i ruszyliśmy do fabryki samochodów Mitsubishi Fuso Truck Europe, S.A. Dojechaliśmy na miejsce około godziny 10.30. Fabryka leży w niewielkiej miejscowości Tramagal nad rzeką Rio Tajo. Aby tam dojechać trzeba pokonać długą, krętą drogę snującą się wokół meandrującej rzeki. Aż dziw, że do tego zakładu nie ma innej drogi dojazdowej. Jest jeszcze linia kolejowa, ale z rozmowy z przedstawicielem zakładu dowiedzieliśmy się, że jest to tylko lokalna linia głównie pasażerska, a całe zaopatrzenie i gotowy wyrób transportowane są tą właśnie krętą i dość niebezpieczną drogą. W zakładzie przyjęto nas bardzo życzliwie. Na początek na konferencji przedstawiono nam zakład, właścicieli (Daimler-Benz 90% i Mitsubishi 10% udziałów), strategię sprzedaży i rozwoju, a także wyrób firmy. Potem udaliśmy się na zwiedzanie zakładu, gdzie uczniowie mieli okazję przyjrzeć się procesowi produkcji samochodu dostawczego. W fabryce jest zakaz fotografowania, ale pani Maria (Board Secretary) dyskretnie fotografowała odwiedziny, a zdjęcia przesłała do szkoły. Oczywiście bardzo dziękujemy. Zakład produkuje samochody dostawcze Mitsubishi FUSO przeznaczone do zabudowy przestrzeni ładunkowej w ilości 28 sztuk dziennie. Wykonuje je 360 pracowników produkcji, wsparcia i administracji. Pojazdy są sprzedawane głównie na rynku portugalskim, w Maroku, Turcji i w Niemczech. W Polsce oferuje je sieć serwisów Mercedesa, ale w śladowej ilości.
Po zwiedzeniu fabryki, tą
samą krętą drogą wróciliśmy na główny szlak i ruszyliśmy na północ do
Porto
oddalonego o kolejne 230 kilometrów. Warto wspomnieć, że przejeżdżaliśmy
kilkadziesiąt kilometrów obok Fatimy, gdzie znajduje się znane na całym świecie
Sanktuarium Maryjne. Do Porto dojechaliśmy około godziny 16.00 i udaliśmy się
nad ocean. Mieliśmy do zagospodarowania około 10 godzin bez autokaru, ponieważ
kierowcom skończył się ustawowy czas pracy. Ocean był wzburzony, choć fachowcy
twierdzą, że była niewysoka fala. Ponieważ pogoda sprzyjała kąpieli i
plażowaniu, spróbowaliśmy wejść do wody. Ponieważ fale (dość ciepłe jak na
ocean) nas przewracały swoją gigantyczną mocą, skończyło się na plażowaniu. Ale
i tak było miło. Potem ruszyliśmy długą plażą przechodzącą w promenadę ujścia
do oceanu rzeki Rio Douro, aby dojść do zabytkowej i turystycznej części miasta.
Po drodze obejrzeliśmy pozostałości murów obronnych oraz falochron z małą
latarnią morską. Spacer był długi i wyczerpujący, ale się opłaciło.
Tym razem to
Ponte Dom Luis I
zbudowany w
latach 1881-1886. Budowla łączy dwa brzegi Douro, oraz dwie strony Porto.
Długość mostu to 385 metrów i 25 centymetrów. Waży 3045 ton. Od górnej kładki do
lustra wody jest około 45 metrów wysokości. W swoim czasie był najdłuższym
dwukondygnacyjnym mostem stalowym na świecie. Nosi nazwę jednego z władców
Portugalii – Ludwika I. Za mostem widoczne są mury dawnej twierdzy. Znad
rzeki udaliśmy się uliczkami i tunelem drogowym na plac dworcowy, gdzie
obejrzeliśmy zabytkowy dworzec kolejowy. Interesująca budowla z zewnątrz,
natomiast po wejściu do środka ujrzeliśmy piękne mozaiki ze scenami rodzajowymi
i historycznymi zajmujące całe połacie ścian. Portugalia słynie z produkcji
kafelków, którymi okłada się całe fasady domów. Widzieliśmy to w Lizbonie,
widzieliśmy w Porto. Ręcznie malowane tworzą całe historie tematyczne i robią
niezapomniane wrażenie. Są również doskonałym towarem turystycznym. W każdym
sklepie z pamiątkami można za kilka Euro nabyć mały lub większy kafelek z
portugalskim wzorem, albo słynnego porcelanowego, kolorowego kogucika.
Na pewno ciekawym
elementem naszej eskapady po Porto było przejście się mostem Luisa I. Dolną kładką poruszają się
samochody, natomiast górną piesi oraz metro. Kiedy pociąg metra przejeżdża
zwalniając ze względu na bezpieczeństwo pieszych, ludzie wchodzą na torowisko i
robią zdjęcia. Motorniczy są jednak cierpliwi i prowadzą pojazdy bardzo powoli.
Czwartek. Wsiedliśmy zmęczeni trudami dnia, aby zmęczyć się jeszcze bardziej trudami nocnej jazdy. Przed nami długa, trwająca ponad 17 godzin jazda na dystansie 1600 kilometrów. Przejechaliśmy północną stroną Półwyspu Iberyjskiego, przez Kraj Basków, obok San Sebastian, i przez Północne Pireneje wjechaliśmy do Francji. Tu przez Bordeaux i Orlean (nie mylić z Nowym Orleanem) dotarliśmy do miejsca naszego kolejnego noclegu – tym razem Hotel Premiere Classe o średnim standardzie turystycznym.. Jechaliśmy więc niemal całą noc i cały dzień. Takie są uroki dalekich wypraw Odkrywców – Samochodziarzy rodem z Bydgoszczy. Paryż przywitał nas pogodą odbiegającą od ideału. Niezbyt ciepło w porównaniu z Portugalią i lekki deszczyk. Ale czy taka aura może popsuć dobre humory? Oczywiście, że nie. Następnego dnia mieliśmy bowiem w planie zwiedzanie muzeum lotnictwa. Piątek. Po śniadaniu pojechaliśmy na dawne lotnisko Le Bourget, gdzie naszym oczom ukazał się widok wielkich i małych maszyn latających. Od Boeinga 747 wysokiego na ponad 19 metrów, o rozpiętości skrzydeł 68 metrów, po małe maszyny do gaszenia pożarów. Od MIGa 21 z polską biało-czerwoną szachownicą (tylko model w gablocie) po samoloty wojskowe francuskiej armii marki MIRAGE, od szybowców po wiatrakowce i helikoptery, od balonów po sterowce. Był do obejrzenia również model lotniskowca o rozmiarach około 5 metrów. Robił wrażenie starannością wykonania szczegółów konstrukcji. Mogliśmy obejrzeć dwa samoloty Concorde, wejść do nich (za dodatkową opłatą) i poczuć się niczym zamożni tego świata, którzy pokonywali ocean i różnicę czasu między Europą a Ameryką wynoszącą 6 godzin – w czasie 3 godziny 20 minut, wyprzedzając w pewnym sensie czas. Dziś te samoloty już nie latają, ale legenda po nich jest nadal żywa. W części historycznej mogliśmy zapoznać się z początkiem lotnictwa, z pionierami, którzy tworzyli dzisiejsze możliwości latania, a w części kosmicznej poznać historię podboju kosmosu zaczynając od Gagarina, po współczesne trendy panujące w tej dziedzinie. Na dziedzińcu muzeum stało kilka rakiet Ariane – wytworów Europejskiej Agencji Kosmicznej. Słowem – każdy mógł znaleźć coś dla siebie albo dowiedzieć się wielu nowych informacji. Wizyta w Muzeum Lotnictwa i Astronautyki trwała kilka godzin, a potem udaliśmy się na klasyczne zwiedzanie Paryża. Plac Concorde (Zgody), Kościół Św. Magdaleny, Pola Elizejskie, Łuk Triumfalny z Grobem Nieznanego Żołnierza. Widzieliśmy też podobno najpiękniejszy budynek opery na świecie. Przejechaliśmy Plac Vendome, gdzie mieści się hotel, w którym zmarł Fryderyk Chopin. Widzieliśmy także muzeum Orsy i Luwr. Przeszliśmy przez Ogrody Luksemburskie z pięknym pałacem, obecnie siedzibą Senatu, potem Panteon i paryską Sorbonę ze słynnym posągiem Michela de Montaigne, pisarza i filozofa francuskiego. Należy dotknąć jego buta, aby natchnąć wiedzą swój umysł i jeszcze raz wrócić w to miejsce. Dotykało wielu, mając złudną nadzieję na sukcesy szkolne bez udziału swojej pracy… Oczywiście sztandarowym punktem zwiedzania była gotycka Katedra Notre Dame zbudowana w latach 1163-1345. Weszliśmy do środka, podziwiając jej wystrój. Po zwiedzeniu katedry udaliśmy się w kierunku wieży Eiffla, aby po odstaniu wszystkich kolejek, po kilku kontrolach osobistych wjechać na górę. Dla niektórych dużych chłopców był to nie lada wyczyn uwzględniając lęk przestrzeni. Górny taras jest bowiem na wysokości 276 metrów i może stanowić pewien problem. Był więc wjazd, rzut okiem na sytuację i natychmiastowy powrót do windy. Sama wieża, zbudowana z okazji Wystawy Światowej w 1889 roku ma 324 metry wysokości. Wieżę maluje się co 7 lat zużywając każdorazowo 50-60 ton farby. Koniec naszej eskapady tego dnia to rejs statkiem wycieczkowym po Sekwanie. Wszystkie obiekty są wtedy pięknie oświetlone, a najbardziej okazale prezentuje się oczywiście wieża Eiffla. Z tymi niezapomnianymi wrażeniami udaliśmy się na wypoczynek do hotelu, aby w ostatnim dniu zwiedzania odwiedzić tereny targowe Salonu Samochodowego Mondial De L’Automobile 2016. Sobota. Mondial De L’Automobile 2016. Na terenie targowym upajaliśmy się samochodami, motocyklami, silnikami, widokiem pięknych hostess i wszystkim, co piękne w motoryzacji. Zajęło nam to czas od godziny. 10.30 do 18.30. Normalnie dniówka z samochodami, i to w wolną sobotę! Po zakończeniu zwiedzania targów, pożegnaliśmy Paryż i udaliśmy się w długą drogę powrotną do domu. Do pokonania mieliśmy ponad 1400 kilometrów. Niedziela. W Poznaniu pożegnaliśmy naszą pilotkę, panią Natalię, której dziękujemy za 10 dniową opiekę. Do Bydgoszczy przyjechaliśmy zgodnie z planem około godziny 15.00.
Bezpiecznie nas dowieźli
panowie kierowcy z firmy BUSTOURIST z Wągrowca. Wycieczkę opracowało jak zwykle
Biuro Podróży KORSARZ z Poznania. Przejechaliśmy łącznie 7300 kilometrów w ciągu
10 dni. To chyba całkiem niezły maraton. Kierownikiem wycieczki i głównym
pomysłodawcą – koordynatorem wszystkiego był dr inż. Tomasz Kałaczyński. Skryba
piszący niniejszy elaborat, to Ireneusz Kulczyk.
Dziękuję
wszystkim, którzy dostarczyli mi zdjęcia. |
Komentarz i zdjęcia: Ireneusz Kulczyk |
|