.

Hiszpania, Portugalia, Francja
2016

 

 


Dziesiąta, jubileuszowa wyprawa uczniów naszej szkoły, wyprawa z cyklu „Turystyka zawodoznawcza” skierowana była na zachodni kraniec Europy. Tak daleko jeszcze się nie wybieraliśmy, nie wiedzieliśmy co nas tam spotka, jak zniesiemy trudy podróży.

Biuro Podróży „Korsarz” podstawiło nam autokar SETRA, a my z rozrzewnieniem wspominaliśmy nasze poprzednie wyjazdy SCANIĄ IRIZAR w wersji ROYAL CLASS. W prawdzie autokar był wygodny, ale miejsca na nogi trochę brakowało biorąc pod uwagę dystanse, jakie przyszło nam pokonywać.

Piątek. 23.09.2016 o godzinie 6 rano, po odprawie, sprawdzeniu autokaru przez Policję (tradycyjnie tak postępujemy), wyruszyliśmy w trasę.
W Poznaniu dołączyła do nas pani Natalia, która była pilotem wycieczki. Atmosfera w autokarze sprzyjała podróżowaniu. Uśmiechnięte twarze, jeszcze nie zmęczone, rządne przygody i atrakcji. Pierwszym miejscem docelowym miała być miejscowość Lloret de Mar (czyta się Joret de Mar) nad morzem Balearskim w Hiszpanii. To już jest słynna Costa Brava. Ale dojechać tam, to spędzić 28 godzin na fotelu naszego autokaru, co nie jest sprawą łatwą. Po drodze, w okolicy Lipska, autokar przejęli panowie kierowcy, którzy poprowadzili autokar w dalszą drogę.

Sobota. O godzinie 8.54, po całonocnej jeździe przekroczyliśmy granicę Hiszpanii. Do Lloret de Mar pozostała już niespełna  godzina jazdy. Podróż wyczerpująca, ze spaniem nocnym w niewygodnej pozycji nie pozbawiła animuszu naszych uczniów. Hotel Garbi Park okazał się bardzo przyzwoitym miejscem zakwaterowania, z łazienkami, dwoma basenami i wielką restauracją. Po zakwaterowaniu, toalecie i takich tam zabiegach (fryz, strój, okulary słoneczne etc.) ruszyliśmy w miasto na małe zakupy. Po powrocie chwila relaksu i kolejny spacer.

Pogoda sprzyjała spacerowaniu, najpierw było zapoznanie z okolicą. Okazało się, że plaża jest, woda jest, warunki doskonałe na małe co nieco. T co, chłopaki? Mała kąpiel? Tak więc był mały kocing – bardziej ręczning bez łomżingu, potem mały kąping w słonej wodzie. Woda w sam raz słona do kiszenia ogórków. Niektórzy byli zaskoczeni zasoleniem próbując przyrównać ją do tej z Bałtyku. Fala była średnia, woda ciepła, piłkę też mieliśmy, więc zabawy i radości było co nie miara. Pierwszy etap wycieczki: plażowanie nad Morzem Balearskim – zrealizowany.

Po kąpieli zrobiliśmy jeszcze kilkukilometrowy spacer brzegiem morza w kierunku widocznego w oddali zameczku na skale. Zamek wybudowano w 1929 roku, jest własnością prywatną i mieści się w nim między innymi restauracja. Widoki skał i błękitnie przezroczystej wody – sielanka! – uwieczniliśmy na licznie robionych zdjęciach. W drodze powrotnej  widzieliśmy gotycki kościół Św. Romy z 1522 roku wybudowany w stylu katalońskiego gotyku z elementami muzułmańskimi i bizantyjskimi.

Potem powrót do hotelu, kolacja w doskonale wyposażonej restauracji hotelowej, gdzie jedliśmy bez ograniczeń (niektórzy tylko frytki!!!),  potem wypoczynek w pokojach hotelowych, albo na basenach. Miasto żyje 24/7, czego doświadczyliśmy około 4 nad ranem, kiedy z dyskotek i nocnych lokali wysypali się wczasowicze i głośno manifestując radość rozrywek wędrowali do hoteli. Krótko mówiąc wszechobecna wesołość.

Następnego dnia wyruszyliśmy z rana do Madrytu. Autokar zapakowany, wycieczkowicze policzeni. Ruszamy. Pierwsze rondo to pożegnanie z morzem, drugie rondo – nagle krzyk: Zawracaj Panie, zawracaj!!! Kierowca zareagował błyskawicznie i zawróciliśmy, okazało się bowiem, że jeden z uczestników wycieczki zostawił w hotelu swoją ulubioną kurtkę. Dobrze, że 300 metrów od hotelu, a nie w połowie drogi do Madrytu.

Niedziela. Droga do Madrytu jest długa i troszkę uciążliwa. Do pokonania 690 kilometrów autostradą zajmuje około 8 godzin. Puste tereny porośnięte nieco krzaczastą roślinnością i wyschniętą od słońca trawą wyglądają niczym sawanna letnią porą. W pewnym momencie, a było to o godzinie 12.52, jakieś 100 kilometrów przed Saragossą otrzymaliśmy informację, że przejeżdżamy przez południk ZERO, oznaczony wielkim łukiem nad autostradą. Oznacza to ni mniej ni więcej, tylko tyle, że jesteśmy w strefie zmiany czasu. Jednak nic się nie zmieniło. Czas zmienił się nam dopiero w Portugalii. Przed Madrytem teren się nieco urozmaicił, powierzchnia się zróżnicowała, pojawiły się skały i spore wzniesienia. Niedaleko Madrytu na przyautostradowym parkingu spotkaliśmy kierowców ciężarówek z Polski, a jedna z nich to auto z bydgoskiego Maktronika. Kierowca wiózł piwo z Włoch do Madrytu. Nie poczęstował, bo był zaplombowany. Szkoda…

Tuż przed samym Madrytem zorientowaliśmy się, że jesteśmy bacznie obserwowani. Czyżbyśmy coś przeskrobali? Nie, to tylko hiszpański BYK wystawił rogi na pobliskim wzgórzu. Instalacja ze stali i drewna pokazująca narodową przynależność tego terenu. Podobne BYKI widzieliśmy jeszcze wielokrotnie.

Madryt przywitał nas piękną pogodą. Słońce i ciepło o tej porze roku w Polsce niekoniecznie goszczą, natomiast tam jest to normalne. Po zaparkowaniu autokaru na podziemnym parkingu udaliśmy się na piesze zwiedzanie miasta. Madryt to najwyżej położona stolica europejska (leży na wysokości 655 metrów n.p.m), a poza tym jedno z najczęściej odwiedzanych przez turystów hiszpańskich miast. Na początek Pałac Królewski, który powstał w miejscu dawnej mauretańskiej fortecy na zlecenie Filipa V. Zwiedzić tu możemy (w każdą środę za darmo!) wspaniałe pomieszczenia jak chociażby: Salę Halabardników, Salę Kolumnową, Salę Tronową, Salę Bankietową, pokoje króla Karola III, królewską sypialnię. Pomieszczenia robią podobno niesamowite wrażenie. Zwiedzić można również otaczający pałac ogród, Królewską Zbrojownię, Królewską Aptekę a także Królewskie Muzeum Powozów.  W każdą pierwszą środę miesiąca pomiędzy godziną 12:00 a 13:00 można podziwiać uroczystą zmianę warty przed Salą Tronową. My niestety oglądaliśmy pałac wyłącznie z zewnątrz, bo nie wszystko da się zobaczyć na objazdowej wycieczce. Tuż obok można podziwiać ukończoną w 1993 roku po 100 letniej budowie Katedrę Almudena. Katedra przywitała nas kilkuminutowym biciem potężnych dzwonów. Na dziedzińcu Katedry polski akcent - stoi tam pomnik papieża św. Jana Pawła II, który poświęcił ją w 1993 roku. Stamtąd udaliśmy się na Plaza de la Villa. To plac, przy którym znajdują się najstarsze zachowane budynki Madrytu m.in. ratusz. Po drodze minęliśmy zabytkową halę targową Mercado de San Miguel. Dookoła pełno kawiarenek pod parasolami, a w nich mnóstwo ludzi spędzających przyjemnie czas. Czyżby to sami turyści, czy może nikomu tu nie spieszy się do pracy? Kolejnym etapem naszej wędrówki był  Plaza Mayor, w końcu każdy tu trafi – to serce miasta (niegdyś odbywały się tu walki z bykami), najważniejszy plac w kształcie prostokąta, wybrukowany kostką i otoczony znakomitymi budowlami z arkadami. Na placu dominuje pomnik Filipa III na koniu, a uwagę zwracają zwłaszcza dwie zabytkowe kamienice – Dom Cechu Piekarzy i Dom Cechu Rzeźników. Plaza Mayor tętni życiem, pełna jest turystów, kawiarenek i barów, których stoliki z parasolkami zachęcają do krótkiego odpoczynku. Dalej udaliśmy się do Puerta del Sol – to plac z wieloma hotelami, na którym znajduje się chodnikowa tablica – punkt zero, od którego mierzone są odległości z Madrytu, oznaczone na mapach i w nawigacji GPS. To również miejsce popisów ulicznych artystów, miejsce spotkań młodzieży. Tu za kilka drobnych monet można zrobić sobie zdjęcie z myszką Miki, która chce jednak wyłudzić za tę atrakcję kilka Euro. W centralnym punkcie placu stoi pomnik Karola III – króla Hiszpanii z dynastii Burbonów.

Tu mieliśmy chwilę czasu na indywidualne zwiedzanie, a w drodze powrotnej do autokaru przechodząc obok Teatru Królewskiego (stoi tam pomnik królowej Izabeli II) zwiedziliśmy ogrody pałacu królewskiego, przechodząc przez Plaza de Oriente, gdzie stoi pomnik żołnierza Luisa Noval (zasłużonego dla Hiszpanii) i wykonaliśmy kilka ciekawych fotografii. Na koniec tej części zwiedzania udaliśmy się na Plaza de España, gdzie znajduje się pomnik Miguela Cervantesa, autora Don Kichota - sylwetki pisarza i głównych bohaterów jego najsłynniejszej powieści znajdują się na czołowych miejscach tego obelisku.
Po pieszej wędrówce udaliśmy się do schroniska turystycznego na nocleg i posiłek. Schronisko o dźwięcznej nazwie SH znajdowało się poza centrum miasta. Naszą uwagę przykuła znaczna liczba tam zamieszkujących imigrantów o odmiennym od naszego kolorze skóry. Odnieśliśmy wrażenie, że przechodzą oni swego rodzaju kwarantannę i przystosowanie do nowych warunków życia. Miejscowa stołówka zaproponowała nam skromny posiłek na kwadratowych, przetłoczonych tacach ze stali kwasoodpornej (czyżby to był areszt śledczy?), a pani wydająca posiłki nie zdołała lub nie chciała zauważyć, że prawie 40 zgłodnialców czeka na jedzenie. Ona miała czas i spokojny nerw. A my w kolejce, która prawie nie ubywa… W porównaniu z Lloret de Mar trafiliśmy do czarnej odchłani. Na szczęście to tylko jedna noc!

Poniedziałek. Najważniejszym punktem zwiedzania Madrytu był jednak królewski stadion piłkarski, który zwiedziliśmy następnego dnia. Santiago Bernabeu jest macierzystym stadionem Realu Madryt. Zbudowany w 1947 roku, wielokrotnie przebudowywany, może dziś pomieścić 90800 widzów wyłącznie na miejscach siedzących. Jest rzeczywiście ogromny. Cztery rzędy trybun sięgają niemal nieba, a z najwyższych rzędów rozciąga się fantastyczny widok na murawę. Zwiedzanie stadionu to przejście przez interaktywne muzeum, pomieszczenia zawodników, salę konferencyjną, trybuny, aby na końcu dotrzeć do sklepu klubowego. Ceny pamiątek tak mile nas zaskoczyły, że zakup szalika lub innego gadżetu od przystadionowego handlarza był wielką atrakcją. No, chyba, że ktoś musi mieć oryginalny szalik, to bardzo proszę – 22 Ero i firmówka jest Twoja!
To prawie koniec zwiedzania Madrytu. Jeszcze krótka przejażdżka po mieście, a potem jazda w dalszą drogę. Nasz kierunek to Lizbona. Droga do niej wiedzie przez słoneczny Półwysep Iberyjski, wyschnięty i dość płaski. Ponad 600 kilometrów,  z uwzględnieniem postojów autokar pokonał w 8 godzin. O godzinie 17.42 przekroczyliśmy granicę Portugalii, a to oznaczało zmianę czasu. Musieliśmy cofnąć zegarki o jedną godzinę. Pierwszy raz wycieczka szkolna Zespołu Szkół Samochodowych opuściła naszą strefę czasową. Na jednym z postojów zrobiliśmy sobie wspólne zdjęcie na tle krzewu opuncji – to rodzaj kaktusa rosnący tu w wielu miejscach. Jego wyschnięte drobne kolce chętnie wbijają się w skórę, a wyciągnięcie ich jest co najmniej kłopotliwe.

Około godziny 20.00  powitała nas Lizbona. Z daleka widoczny był pomnik Chrystusa. Cristo Rei to znajdujący się na przedmieściach Lizbony usytuowany (na przeciwległym brzegu Tagu) na przeszło 80 metrowym cokole monumentalny 28 metrowy pomnik Chrystusa Króla. Jego powstanie zostało zainspirowane znajdującym się w brazylijskim Rio de Janeiro sławnym posągiem Chrystusa Zbawiciela. Fundatorem i pomysłodawcą monumentu był ówczesny autorytarny premier Portugalii - António de Oliveira Salazar. Uroczyste odsłonięcie pomnika miało miejsce 17 maja 1959 roku. Pomnik jest widoczny z wielu miejsc Lizbony, o czym wkrótce się przekonaliśmy. Wjazd do stolicy Portugalii to pokonanie gigantycznego wiszącego „Mostu 25 kwietnia” o długości 2277 m. Jest dwudziestym siódmym co do długości mostem na świecie. Nazwa mostu upamiętnia Rewolucję Goździków, wojskowego zamachu stanu w Portugalii w 1974 roku, który przywrócił swobody demokratyczne w tym kraju. Za mostem rozciąga się przepiękna panorama miasta, które leży na wielu wzgórzach i widocznych jest mnóstwo wiaduktów i mostów. Dodaje to uroku temu miejscu. W oczy rzuca się gigantyczny kamienny akwedukt o wysokości 65 metrów przecinający Dolinę Alcantara, wybudowany w 1748 roku. Jego konstrukcja przetrwała nawet trzęsienie ziemi, jakie nawiedziło Lizbonę w 1755 roku. Dziś dzielnica Amoreiras, gdzie leży akwedukt, zaprasza do spacerów i odpoczynku. Znajdują się tam małe sklepiki i typowo portugalskie uliczki – panuje tu ponoć wspaniała atmosfera, z dala od centrum miasta. Najłatwiej dotrzeć w te okolice np. autobusem nr 12, jadącym przez Campolide do Calçada da Quintinha. Stąd już blisko do wspaniałego akweduktu. Budowla dostępna codziennie od godz. 10 do 18, tylko w niedziele zamknięta jest dla zwiedzających. My oglądaliśmy ten obiekt z daleka, ale i tak zrobił niezłe wrażenie.
Ponieważ już był wieczór, zostało nam zakwaterowanie i wypoczynek, aby następnego dnia ruszyć w to jakże interesujące miasto. Zatrzymaliśmy się w Pousadas de Juventude w centrum miasta – bardzo przyjemnym hostelu dla młodzieży.

Wtorek. Zwiedzanie rozpoczęliśmy od Placu o nazwie Praca do Marques de Pombal, na którym stoi ogromny pomnik markiza Pombal, który nadzorował odbudowę Lizbony po katastrofalnym trzęsieniu ziemi w 1755 roku. Aleją Avenue da Libertade, na której w oczy rzucają się mozaiki z kamienia na chodnikach, doszliśmy do budynku dworca kolejowego, którego fasada przypomina bardziej pałac w stylu mauretańskim niż budynek użyteczności publicznej. Po drodze minęliśmy budynek teatru. Następnie przeszliśmy na plac o nazwie Praca Dom Pedro IV, gdzie stoi Teatro Nacional D. Maria II – teatr w Lizbonie, którego zabytkowy budynek  jest jedną z najbardziej prestiżowych sal Portugalii. Kolejny raz uwagę zwróciła mozaikowo układana powierzchnia całego placu. Po prostu majstersztyk sztuki brukarskiej. Naszą uwagę zwróciły również budynki, w których zagospodarowane są tylko pomieszczenia na parterze, a pozostałe kondygnacje świecą pustkami i czekają wyraźnie na remont. To pozostałości po nieudanej gospodarce mieszkaniowej wyniszczającej właścicieli budynków. Podobno coś w tym temacie się zmienia, ale to daleka droga do poprawy sytuacji. W Polsce też to przerabiamy, a widać to po poodpadanych elewacjach sporej jeszcze liczby kamienic. Z placu Dom Pedro IV udaliśmy się wąskimi, malowniczymi uliczkami w stronę kolejnego ciekawego obiektu: Elevador de Santa Justa – to wysoka na 45metrów konstrukcja wykonana w stylu neogotyckim zbudowana w 1902 roku. Winda Santa Justa w Lizbonie to symbol centrum stolicy Portugalii. Lizbona posiada cztery zabytkowe windy, z których najpopularniejszą jest właśnie winda Santa Justa, mieszcząca się w dzielnicy Baixa. Łączy ona Baixę z leżącą wyżej dzielnicą Chiado. Windy tego typu zbudowano przed laty dla ułatwienia transportu towarów i przemieszczania się mieszkańców stolicy pomiędzy osiedlami znajdującymi się na różnych poziomach wzgórz tworzących miasto. Winda Santa Justa czasami nazywana również jest Elevador do Carmo, gdyż wychodzimy z niej na urokliwy plac Largo do Carmo. Została zaprojektowana przez Raoula Mesnier de Ponsard, który to był uczniem słynnego Gustawa Eiffla – twórcy wieży w Paryżu.

Z rejony usytuowania windy ulicą Rua Augusta przechodząc przez Arco da Rua Augusta – kamienny łuk triumfalny o wysokości 30 m., wybudowany po trzęsieniu ziemi w 1755 roku - historyczny budynek i atrakcję turystyczną miasta, doszliśmy na Plac Handlowy. Plac jest nadal powszechnie znany jako Terreiro do Paço (Plac Pałacowy), ponieważ znajdował się tutaj Pałac Ribeira, dopóki nie został zniszczony przez wielkie trzęsienie ziemi w 1755 r. Po trzęsieniu ziemi, plac został całkowicie przebudowany w ramach budowy nowej dzielnicy Baixa, zatwierdzonej przez potężnego markiza de Pombal, który był ministrem Królestwa Portugalii w latach 1750-77, w okresie panowania króla Portugalii Józefa I Reformatora. W centralnym miejscu placu stoi posąg króla José I na koniu. Takim oto traktem dotarliśmy na nabrzeże rzeki Tag. W oddali doskonale widoczny był most wiszący oraz wielki posąg Chrystusa, o których pisałem wcześniej. Pisząc o Lizbonie nie można pominąć jeszcze jednej, jakże ważnej atrakcji turystycznej tego miasta. To słynna trasa tramwajowa nr 28, po której jeżdżą zabytkowe wagony koniecznie żółtego koloru. Żółte (przynajmniej częściowo) wagony są chyba najbardziej charakterystycznym elementem Lizbony, uwiecznionym w wielu pamiątkach dostępnych w licznych sklepach pamiątkarskich. Przejażdżka Tramwajem 28 (Eléctrico 28) to obowiązkowy punkt programu, gdyż dzięki położeniu Lizbony na wzgórzach oraz ciasnym uliczkom dostarcza dużej ilości niezapomnianych wrażeń. Często zatłoczone, są rajem dla kieszonkowców. Aby czerpać maksimum przyjemności z jazdy tramwajem (mieć miejsce siedzące), najlepiej wsiadać na pierwszych przystankach trasy. Kilku uczestników naszej wycieczki w ramach indywidualnego zwiedzania, dostąpiło tej przyjemności. Ja jakoś nie miałem ochoty. Może szkoda…
Z Placu Pałacowego udaliśmy się do Katedry Se. Pełna nazwa to Katedra Najświętszej Maryi Panny w Lizbonie (port. Sé de Lisboa) – katedra rzymskokatolicka zbudowana w 1150 roku w stylu romańskim upamiętnia wyzwolenie miasta spod władzy Maurów. Budowla zajmuje miejsce, na którym w dawnej Lishbunie wznosił się główny mauretański meczet. Wnętrze świątyni w XVIII wieku z rozkazu króla Jana V wykończono w stylu rokokowym. Wewnątrz zauważyłem piękne boczne organy umieszczone w prezbiterium oraz bardzo zdobne sklepienie tej części świątyni. Tuż przy wejściu możemy podziwiać posąg Marii z Jezusem wzorowany na Piecie Michała Anioła. Z Katedry udaliśmy się jeszcze w górę miasta, aby z jednego z tarasów widokowych podziwiać wielkie wycieczkowce stojące w porcie, a także inne zabytki Lizbony, m.in. Kościół i klasztor Sao Vicente de Fora oraz zamek św. Jerzego zbudowany w XII wieku przez Maurów. Niestety ze względu na ograniczenia czasowe – mieliśmy w planie inne obiekty do zwiedzenia – nie obejrzeliśmy tych budowli z bliska. Na koniec zwiedzania tej części miasta, pani pilot zaprowadziła nas w miejsca niechętnie lub rzadko odwiedzane przez turystów, bez gwaru, szumu i blichtru, gdzie toczy się zwyczajne życie, gdzie nie wszystkie domy są piękne i bogate. To też jest życie Lizbony. Wracając do autokaru przechodziliśmy uliczką, przy której zielone drzewa kusiły niezliczoną ilością dorodnych limonek. Niektórzy się na nie rzucili, ale nie mieli do nich odpowiedniego dodatku, albo może nie bardzo wiedzieli do czego je zastosować. Starsi wiedzą…
Kolejnym etapem zwiedzania był przejazd autokarem do zachodniej części miasta, gdzie mieści się kilka ciekawych obiektów architektury zabytkowej i współczesnej. Na początek Torre de Belém – militarna budowla stojąca u ujścia Tagu do oceanu, wybudowana z polecenia portugalskiego króla Manuela I Szczęśliwego w latach 1515–1520, jedna z największych atrakcji turystycznych stolicy Portugalii. Obejrzeliśmy ją z zewnątrz. Potem udaliśmy się w kierunku wschodnim, gdzie na tle wiszącego mostu, o którym wspomniałem wcześniej stoi monumentalny Pomnik Odkrywców.

 I tak jak można mieć pecha w drewnianym kościele, gdzie jedyna cegła spadnie Ci na głowę, tak my też go mieliśmy. Akurat wtedy, gdy przyjeżdżamy zobaczyć Lizbonę, konserwatorzy zabytków obstawiają to wielkie dzieło szczelnym płaszczem rusztowań! Pech! Komu by tu się poskarżyć? Hm… Trzeba widok tego pomnika znaleźć w internecie. Nie ma rady. Pomnik odkrywców to ponad 50 metrowy monument, kształtem przypominający karawelę, na którą wspięli się, prowadzeni przez księcia Henryka Żeglarza (urodzonego w Porto), bohaterowie (i jedna bohaterka) Portugalii. Konstrukcja ta, początkowo prowizoryczna, została wzniesiona w 1940 z okazji Wielkiej Wystawy Świata Portugalskiego. Więcej informacji o figurach na nim postawionych znajdziecie TUTAJ i tutaj. Wokół pomnika można oglądać kamienne mozaiki przedstawiające m. in. mapę świata i różę wiatrów.

 

Po obejrzeniu rusztowań (gustownych) ruszyliśmy w kierunku kolejnego ważnego obiektu, którym był Klasztor Hieronimitów (port. Mosteiro dos Jerónimos) - wielki kompleks klasztorny w dzielnicy Belém. Zbudowany w I połowie XVI w., uważany jest za perłę i kwintesencję stylu manuelińskiego, będącego specyficznym dla Portugalii połączeniem gotyku i renesansu. W roku 1983 budowla została wpisana na listę światowego dziedzictwa UNESCO. Kompleks katedralno – klasztorny robi wielkie wrażenie bogactwem zdobień i monumentalną wielkością. Weszliśmy do katedry i podziwialiśmy jej wystrój. Warto wspomnieć, że po lewej stronie od wejścia głównego znajduje się sarkofag z prochami Vasco da Gama (1468-1523) – odkrywcy, żeglarza, który jako pierwszy dotarł drogą morską z Europy do Indii. Przed samą katedrą, w jej ogrodach znajduje się ogromnych rozmiarów piękna, kamienna fontanna, której chłodny, ożywczy powiew wilgoci pozwolił nam przetrwać 34 stopnie Celsjusza w cieniu. Było gorąco niczym w środku lata w Polsce.
Wracając do autokaru oglądaliśmy pomnik niemieckiego samolotu chyba z okresu I wojny światowej. Ta nieco dziwna instalacja nazywa się Monumento a Sacadura Cabral e Gago Coutinho – cokolwiek to znaczy. Na tym zakończyliśmy zwiedzanie Lizbony. Wg mojej oceny to przepiękne miasto, które w przyszłości warto jeszcze odwiedzić. Mając więcej czasu można poczuć bardziej klimat tego miejsca, i nie chodzi mi o pogodę. Liczne zaułki, zabytkowy tramwaj, knajpki z regionalnymi potrawami, sklepy pamiątkarskie i inne nie poznane jeszcze zabytki warte są powtórki i zgłębienia wrażeń. Na dziś możemy powiedzieć, że liznęliśmy Lizbonę.

Środa. Czas ruszyć w dalszą drogę. W końcu to wycieczka objazdowa. Czterdzieści kilka kilometrów na zachód od Lizbony znajduje się przylądek Cabo da Roca – to najdalej na zachód wysunięty cypel lądu kontynentalnej Europy.

Dojeżdżając do tego miejsca przejeżdżaliśmy przez urokliwe, lekko skaliste tereny i niewielką miejscowość Ulgueira. Na przylądku stoi latarnia morska oraz tablica pamiątkowa na obelisku w kształcie krzyża. Na zachód już tylko 4 tysiące kilometrów wielkiej wody. Atlantyk. Dalej jechać się nie da. Cabo da Roca to wysokie na kilkadziesiąt metrów urwisko, wysoki i niebezpieczny klif. Łatwo tu o wypadek, a o przeżyciu upadku nie ma co marzyć. Byliśmy ostrożni. Zrobiliśmy kilka(dziesiąt) pamiątkowych zdjęć i ruszyliśmy do fabryki samochodów Mitsubishi Fuso Truck Europe, S.A. Dojechaliśmy na miejsce około godziny 10.30. Fabryka leży w niewielkiej miejscowości Tramagal nad rzeką Rio Tajo. Aby tam dojechać  trzeba pokonać długą, krętą drogę snującą się wokół meandrującej rzeki. Aż dziw, że do tego zakładu nie ma innej drogi dojazdowej. Jest jeszcze linia kolejowa, ale z rozmowy z przedstawicielem zakładu dowiedzieliśmy się, że jest to tylko lokalna linia głównie pasażerska, a całe zaopatrzenie i gotowy wyrób transportowane są tą właśnie krętą i dość niebezpieczną drogą.

W zakładzie przyjęto nas bardzo życzliwie. Na początek na konferencji przedstawiono nam zakład, właścicieli (Daimler-Benz 90% i Mitsubishi 10% udziałów), strategię sprzedaży i rozwoju, a także wyrób firmy. Potem udaliśmy się na zwiedzanie zakładu, gdzie uczniowie mieli okazję przyjrzeć się procesowi produkcji samochodu dostawczego. W fabryce jest zakaz fotografowania, ale pani Maria (Board Secretary) dyskretnie fotografowała odwiedziny, a zdjęcia przesłała do szkoły. Oczywiście bardzo dziękujemy. Zakład produkuje samochody dostawcze Mitsubishi FUSO przeznaczone do zabudowy przestrzeni ładunkowej w ilości 28 sztuk dziennie. Wykonuje je 360 pracowników produkcji, wsparcia i administracji. Pojazdy są sprzedawane głównie na rynku portugalskim, w Maroku, Turcji i w Niemczech. W Polsce oferuje je sieć serwisów Mercedesa, ale w śladowej ilości.

Po zwiedzeniu fabryki, tą samą krętą drogą wróciliśmy na główny szlak i ruszyliśmy na północ do Porto oddalonego o kolejne 230 kilometrów. Warto wspomnieć, że przejeżdżaliśmy kilkadziesiąt kilometrów obok Fatimy, gdzie znajduje się znane na całym świecie Sanktuarium Maryjne. Do Porto dojechaliśmy około godziny 16.00 i udaliśmy się nad ocean. Mieliśmy do zagospodarowania około 10 godzin bez autokaru, ponieważ kierowcom skończył się ustawowy czas pracy. Ocean był wzburzony, choć fachowcy twierdzą, że była niewysoka fala. Ponieważ pogoda sprzyjała kąpieli i plażowaniu, spróbowaliśmy wejść do wody. Ponieważ fale (dość ciepłe jak na ocean) nas przewracały swoją gigantyczną mocą, skończyło się na plażowaniu. Ale i tak było miło.  Potem ruszyliśmy długą plażą przechodzącą w promenadę ujścia do oceanu rzeki Rio Douro, aby dojść do zabytkowej i turystycznej części miasta. Po drodze obejrzeliśmy pozostałości murów obronnych oraz falochron z małą latarnią morską. Spacer był długi i wyczerpujący, ale się opłaciło.
Na dobry początek zobaczyliśmy wspaniały most łukowy
Ponte da Arrábida. Jego łuk ma rozpiętość 270 metrów i prezentuje się bardzo imponująco. Idąc dalej nabrzeżem rzeki zobaczyliśmy  muzeum win, muzeum komunikacji oraz ogromny zespół kamieniczek rybackich wpisanych na światową listę zabytków UNESCO. Naszym oczom ukazał się również kolejny most.

Tym razem to Ponte Dom Luis I zbudowany w latach 1881-1886.  Budowla łączy dwa brzegi Douro, oraz dwie strony Porto. Długość mostu to 385 metrów i 25 centymetrów. Waży 3045 ton. Od górnej kładki do lustra wody jest około 45 metrów wysokości. W swoim czasie był najdłuższym dwukondygnacyjnym mostem stalowym na świecie. Nosi nazwę jednego z władców Portugalii – Ludwika I. Za mostem widoczne są mury dawnej twierdzy. Znad rzeki udaliśmy się uliczkami i tunelem drogowym na plac dworcowy, gdzie obejrzeliśmy zabytkowy dworzec kolejowy. Interesująca budowla z zewnątrz, natomiast po wejściu do środka ujrzeliśmy piękne mozaiki ze scenami rodzajowymi i historycznymi zajmujące całe połacie ścian. Portugalia słynie z produkcji kafelków, którymi okłada się całe fasady domów. Widzieliśmy to w Lizbonie, widzieliśmy w Porto. Ręcznie malowane tworzą całe historie tematyczne i robią niezapomniane wrażenie. Są również doskonałym towarem turystycznym. W każdym sklepie z pamiątkami można za kilka Euro nabyć mały lub większy kafelek z portugalskim wzorem, albo słynnego porcelanowego, kolorowego kogucika. Na pewno ciekawym elementem naszej eskapady po Porto było przejście się mostem Luisa I.  Dolną kładką poruszają się samochody, natomiast górną piesi oraz metro. Kiedy pociąg metra przejeżdża zwalniając ze względu na bezpieczeństwo pieszych, ludzie wchodzą na torowisko i robią zdjęcia. Motorniczy są jednak cierpliwi i prowadzą pojazdy bardzo powoli.
Nadszedł wieczór, więc spacer oświetlonymi uliczkami miasta był bardzo urokliwy. Widok z mostu Luisa I, z ogromnej wysokości na dachy zabytkowych kamienic sprawia, że chce się w tym miejscu zostać na dłużej. My jednak podróżujemy po Europie. Na więcej nie możemy sobie tu pozwolić. Przecież czeka na nas Paryż z jego atrakcjami. Panowie kierowcy po koniecznym ze względów prawnych wypoczynku podstawili nam autokar o godzinie 1.30 w nocy czasu portugalskiego.

Czwartek. Wsiedliśmy zmęczeni trudami dnia, aby zmęczyć się jeszcze bardziej trudami nocnej jazdy. Przed nami długa, trwająca ponad 17 godzin jazda na dystansie 1600 kilometrów. Przejechaliśmy północną stroną Półwyspu Iberyjskiego, przez Kraj Basków, obok San Sebastian, i przez Północne Pireneje wjechaliśmy do Francji. Tu przez Bordeaux i Orlean (nie mylić z Nowym Orleanem) dotarliśmy do miejsca naszego kolejnego noclegu – tym razem Hotel Premiere Classe o średnim standardzie turystycznym.. Jechaliśmy więc niemal całą noc i cały dzień. Takie są uroki dalekich wypraw Odkrywców – Samochodziarzy rodem z Bydgoszczy. Paryż przywitał nas pogodą odbiegającą od ideału. Niezbyt ciepło w porównaniu z Portugalią i lekki deszczyk. Ale czy taka aura może popsuć dobre humory? Oczywiście, że nie. Następnego dnia mieliśmy bowiem w planie zwiedzanie muzeum lotnictwa.

Piątek. Po śniadaniu pojechaliśmy na dawne lotnisko Le Bourget, gdzie naszym oczom ukazał się widok wielkich i małych maszyn latających. Od Boeinga 747 wysokiego na ponad 19 metrów, o rozpiętości skrzydeł 68 metrów, po małe maszyny do gaszenia pożarów. Od MIGa 21 z polską biało-czerwoną szachownicą (tylko model w gablocie) po samoloty wojskowe francuskiej armii marki MIRAGE, od szybowców po wiatrakowce i helikoptery, od balonów po sterowce. Był do obejrzenia również model lotniskowca o rozmiarach około 5 metrów. Robił wrażenie starannością wykonania szczegółów konstrukcji.

Mogliśmy obejrzeć dwa samoloty Concorde, wejść do nich (za dodatkową opłatą) i poczuć się niczym zamożni tego świata, którzy pokonywali ocean i różnicę czasu między Europą a Ameryką wynoszącą 6 godzin – w czasie 3 godziny 20 minut, wyprzedzając w pewnym sensie czas. Dziś te samoloty już nie latają, ale legenda po nich jest nadal żywa. W części historycznej mogliśmy zapoznać się z początkiem lotnictwa, z pionierami, którzy tworzyli dzisiejsze możliwości latania, a w części kosmicznej poznać historię podboju kosmosu zaczynając od Gagarina, po współczesne trendy panujące w tej dziedzinie. Na dziedzińcu muzeum stało kilka rakiet Ariane – wytworów Europejskiej Agencji Kosmicznej. Słowem – każdy mógł znaleźć coś dla siebie albo dowiedzieć się wielu nowych informacji. Wizyta w Muzeum Lotnictwa i Astronautyki trwała kilka godzin, a potem udaliśmy się na klasyczne zwiedzanie Paryża. Plac Concorde (Zgody), Kościół Św. Magdaleny, Pola Elizejskie, Łuk Triumfalny z Grobem Nieznanego Żołnierza. Widzieliśmy też podobno najpiękniejszy budynek opery na świecie. Przejechaliśmy Plac Vendome, gdzie mieści się hotel, w którym zmarł Fryderyk Chopin. Widzieliśmy także muzeum Orsy i Luwr. Przeszliśmy przez Ogrody Luksemburskie z pięknym pałacem, obecnie siedzibą Senatu, potem  Panteon i paryską Sorbonę ze słynnym posągiem Michela de Montaigne, pisarza i filozofa francuskiego. Należy dotknąć jego buta, aby natchnąć wiedzą swój umysł i jeszcze raz wrócić w to miejsce. Dotykało wielu, mając złudną nadzieję na sukcesy szkolne bez udziału swojej pracy…

Oczywiście sztandarowym punktem zwiedzania była gotycka Katedra Notre Dame zbudowana w latach 1163-1345. Weszliśmy  do środka, podziwiając jej wystrój. Po zwiedzeniu katedry udaliśmy się w kierunku wieży Eiffla, aby po odstaniu wszystkich kolejek, po kilku kontrolach osobistych wjechać na górę. Dla niektórych dużych chłopców był to nie lada wyczyn uwzględniając lęk przestrzeni. Górny taras jest bowiem na wysokości 276 metrów i może stanowić pewien problem. Był więc wjazd, rzut okiem na sytuację i natychmiastowy powrót do windy. Sama wieża, zbudowana z okazji Wystawy Światowej w 1889 roku ma 324 metry wysokości. Wieżę maluje się co 7 lat zużywając każdorazowo 50-60 ton farby. Koniec naszej eskapady tego dnia to rejs statkiem wycieczkowym po Sekwanie. Wszystkie obiekty są wtedy pięknie oświetlone, a najbardziej okazale prezentuje się oczywiście wieża Eiffla. Z tymi niezapomnianymi wrażeniami udaliśmy się na wypoczynek do hotelu, aby w ostatnim dniu zwiedzania odwiedzić tereny targowe Salonu Samochodowego Mondial De L’Automobile 2016.

Sobota. Mondial De L’Automobile 2016. Na terenie targowym upajaliśmy się samochodami, motocyklami, silnikami, widokiem pięknych hostess i wszystkim, co piękne w motoryzacji. Zajęło nam to czas od godziny. 10.30 do 18.30. Normalnie dniówka z samochodami, i to w wolną sobotę!

Po zakończeniu zwiedzania targów, pożegnaliśmy Paryż i udaliśmy się w długą drogę powrotną do domu. Do pokonania mieliśmy ponad 1400 kilometrów.

Niedziela. W Poznaniu pożegnaliśmy naszą pilotkę, panią Natalię, której dziękujemy za 10 dniową opiekę. Do Bydgoszczy przyjechaliśmy zgodnie z planem około godziny 15.00.

Bezpiecznie nas dowieźli panowie kierowcy z firmy BUSTOURIST z Wągrowca. Wycieczkę opracowało jak zwykle Biuro Podróży KORSARZ z Poznania. Przejechaliśmy łącznie 7300 kilometrów w ciągu 10 dni. To chyba całkiem niezły maraton. Kierownikiem wycieczki i głównym pomysłodawcą – koordynatorem wszystkiego był dr inż. Tomasz Kałaczyński. Skryba piszący niniejszy elaborat, to Ireneusz Kulczyk.
Mam nadzieję, że chociaż ktoś dotrwał do końca tego tekstu.

 Dziękuję wszystkim, którzy dostarczyli mi zdjęcia.
Dzięki nim mogłem opracować poszczególne prezentacje, a jest się czym pochwalić,
bo zobaczyliśmy niezły kawał świata.

 

Komentarz i zdjęcia: Ireneusz Kulczyk

początek strony